Ostatnia część kultowej trylogii Stanisława Grzesiuka. Pisana pod koniec życia autora, świadomego jak niewiele czasu mu zostało. Opowieść, bez której nie sposób zrozumieć barda warszawskiej ulicy. Przewrotny los chciał zepchnąć go na margines życia, ale on do końca pozostał jego królem.
Znalazłem wstrząsające wspomnienia więźnia z Auschwitz Birkenau.Do Oświęcimia trafił gdy miał 21 lat. Oto wspomnienia: – Musiałem nosić cegły i budować kolejne bloki dla ludzi z kolejnych transportów – wspomina Józef Drożdż (92 l.), który co roku przyjeżdża na obchody wyzwolenia Auschwitz. – Mieszkałem w ciasnej celi
Jak wynika ze wspomnień pierwszego tymczasowego naczelnika obozu Eugeniusza Wasilewskiego, w obozie, obok ludności niemieckiej, znajdowali się także jeńcy i ludność polska oskarżona o obecność podczas wojny na niemieckiej liście narodowościowej. Warunki bytowe w COPP były złe.
Dịch Vụ Hỗ Trợ Vay Tiền Nhanh 1s. Choć od śmierci słynnego warszawskiego barda minęło 45 lat, nadal fascynuje swoją sztuką i osobowością. Alex Kłoś dotarł do wielu bliskich mu osób, które wspominają go jako człowieka niepokornego, kochającego życie. Na pytanie, czy był dzieckiem ulicy, siostra Grzesiuka Krystyna Zaborska wyjaśnia:– W żadnym wypadku. Mama nie pracowała, chodziła z nami na spacery. W dzieciństwie był chyba najbardziej z nas wszystkich kochany. Pierwszym instrumentem, na którym grał, była mandolina, ale piosenki, które śpiewał jako 13-latek, nie były akcent i intonacja głosu nie były dziedzictwem pokoleń, bo rodzice Grzesiuka nie pochodzili z Warszawy.– Nie przestrzegał żadnych zasad muzycznych – uważa Stanisław Wielanek. – Frazę naginał, jak mu było wygodnie. Muzycy nie bardzo chcieli z nim grać. Za to dziewczyny, z którymi – jak ocenia siostra – szło mu świetnie, zachowały o nim ciepłe wspomnienia. – Jak ktoś chciał na mnie krzywym okiem spojrzeć, zawsze stał z boku i był moim obrońcą – mówi jedna z nich. Epizody z czasu pobytu w obozie koncentracyjnym w Dachau wspomina mężczyzna wdzięczny za pomoc w uratowaniu brata. – Czuwał całą noc, żeby nie poszedł na druty – przypomina. Po zakończeniu wojny Grzesiuk garściami czerpał z życia. Nagle się okazało, że ma gruźlicę. – Pił wódkę, bo powiedział, że woli żyć krócej, ale intensywnie – pamięta siostra. – W trakcie operacji opowiadał dowcipy – dodaje operująca go w Otwocku lekarka. – Był uroczym pacjentem, choć bardzo syn Marek Grzesiuk miał niespełna 13 lat, gdy ojciec zmarł. Pamięta głównie jego nieobecność, ale do dziś przechowuje rękopisy trzech książek: „Pięć lat kacetu”, „Boso, ale w ostrogach” i „Na marginesie życia”. Do opowieści o Grzesiuku dorzucają wspomnienia muzycy różnych pokoleń, wśród nich Muniek Staszczyk.
Kajetan Kuczyński w hitlerowskich obozach koncentracyjnych przeżył 5 lat i 15 dni. Czas w niewoli opisał w nigdzie dotąd niepublikowanym „Pamiętniku zbrodni hitlerowskich”. Mój tatuś, więziony w obozach w Austrii i Niemczech, budował autostrady, którymi po wojnie jeździłam na wycieczki – opowiada córka Kuczyńskiego, Ryta Mitros. – Kiedy zaglądam do jego dziennika, widzę, jakie potworne koszty pochłaniała ta budowa, i wtedy nie chce mi się w tamte strony jechać. W obozie Mauthausen-Gusen nad Dunajem, gdzie tatuś najdłużej się nacierpiał, najbardziej bestialskie były sposoby mordowania więźniów: palono ich żywcem, topiono w beczkach, wieszano za ręce na kilkanaście godzin, tak że często nie odzyskiwali w nich władzy. Esesmani kazali im wtedy nosić ciężary w specjalnie przymocowanych nosidłach. „W moim pamiętniku ze świadomością stwierdzam, że opisane przeze mnie morderstwa na więźniach to były normalne dni, tygodnie życia obozowego – pisze Kajetan Kuczyński. – Byłem poddany powolnemu mordowaniu”. 43 95 8 Zapisane odręcznie obozowe wspomnienia przechowuje córka. Kilkadziesiąt stron w szarych okładkach notatnika akademickiego z lat 70. minionego wieku. – Wcześniej w żadnej rozmowie ojciec nie nawiązywał do czasów, kiedy był więźniem numer „43 95 8” w obozie Mauthausen-Gusen. Coś się w nim przełamało po lekturze książki „Pięć lat kacetu” Stanisława Grzesiuka. Córka zaznacza, że w zapiskach można znaleźć trochę błędów ortograficznych, pewne rzeczy autor zapisywał fonetycznie, gwarowo. – W Samarze nad Wołgą, dokąd uciekł z rodzicami przed działaniami wojennymi podczas I wojny, skończył eksternistycznie jedynie dwie klasy gimnazjum – mówi. Urodził się w 1901 w osadzie Gielusznik, obecnie Przejma Wielka, w gminie Szypliszki w województwie suwalskim. Jego córka Ryta przyszła na świat w 1932 r. w tej samej osadzie. Dziś mieszka w Suwałkach. Po powrocie z Samary poszedł do wojska i wziął udział w wojnie 1920 r. Walczył w artylerii w stopniu kaprala. Potem z szabli przerzucił się na pług. W gminie Szypliszki był znany jako wyróżniający się rolnik, prowadzący wzorowe 20-hektarowe gospodarstwo rolne. Uprawiał wszystko – żyto, pszenicę, owies, warzywa. Inni rolnicy doceniali to, że potrafił zamieniać łąki w pola uprawne, że czytał czasopisma rolnicze, hodował rasowe bydło, świnie i owce. Działał w samorządzie powiatu suwalskiego. Był też członkiem Kasy Stefczyka i założycielem Spółdzielni Mleczarskiej w Szypliszkach. Od zboża Ryta Mitros: – Kiedy do Suwałk przyszli Niemcy, ojciec od razu znalazł się na celowniku. W naszej wsi mieszkało ośmiu ewangelików, którzy od razu podpisali volkslistę i stali się Niemcami. To oni podali okupantom kilkadziesiąt nazwisk osób, według nich niebezpiecznych, znanych z tego, że nie siedzą cicho. Wśród nich znalazł się Kuczyński. „O aresztowaniu dowiedzieliśmy się 2 kwietnia 1940” – czytam w pamiętniku. „Ogólnie z gminy zamknięto 40, a z powiatu Suwałki i Sejny – 800 Polaków”. – Miałam wtedy 7, a tatuś 38 lat – opowiada Ryta Mitros. – Tego dnia siał zboże nad jeziorem. Do mnie albo do starszego o pięć lat brata Romka mama Helena powiedziała: „Idź po tatusia”. Kiedy go przyprowadziliśmy, Niemcy kazali mu się zbierać. Pamiętam, jak się z nami żegnał, prosząc, żebyśmy się nie smucili. W domu został jeszcze nasz najmłodszy brat – czteromiesięczny Antoś. Kiedy mamusia jechała do gminy załatwiać sprawy, zawijała go w becik, potem w koc i kładła w tyle fury, bo sama powoziła końmi. Musiała go brać ze sobą, bo był karmiony piersią. Pod nieobecność tatusia sama zarządzała gospodarstwem. Na szczęście mieliśmy do pomocy chłopaka i dziewczynę, a i brat Romek nie próżnował. Mamusi rodzony brat Romuald Majewski, nauczyciel, też był aresztowany w tym samym co tatuś czasie, i też trafił do Maut- hausen-Gusen. Tata zobaczył go tam półżywego na stercie trupów i nawet zdążył się z nim pożegnać. Bicie na powitanie Po aresztowaniu Kuczyńskiego przewieziono do więzienia w Suwałkach. Po czterech dniach osadzonych przetransportowano do obozu przejściowego w Działdowie, gdzie przeszli chrzest obozowy. Zabrano im rzeczy osobiste – poupychane po kieszeniach scyzoryki, brzytwy, szelki, paski, pierścionki i żywność. Esesmani stający na warcie na powitanie bili ich pałami gdzie popadnie. Stamtąd został przetransportowany do obozu Sachsenhausen w Niemczech. „Zaprowadzono nas do łaźni, co było połączone z masowym biciem” – czytamy. „Zamiast ubrań dano pasiaki. Wtedy zaczęło się masowe powolne mordowanie. Bez przerwy kazano nam ćwiczyć żabki, przysiady, kulanie się. (…) Uczono nas śpiewania hitlerowskich piosenek o zwycięstwie nad Polską”. Ból był wtedy najczęściej doznawanym przez niego odczuciem. Opisuje, jak esesmani chodzili z pałkami i „lali więźniów gdzie popadło”. „Ja osobiście zostałem pobity przez gestapowca za to, że nie mogłem odczytać numeru innego więźnia”. Na początku czerwca ponad 1000 więźniów przewieziono stamtąd do pracy w kamieniołomach w austriackim obozie Mauthausen-Gusen. Przed drogą poinstruował ich Polak spod Poznania, z zawodu prawnik. Zwrócił uwagę, żeby się wspierali i pod żadnym pozorem nie skarżyli Niemcom, bo to obróci się na ich niekorzyść. „Pociągiem osobowym hitlerowcy wieźli nas do obozu na powolną śmierć” – zapisał Kuczyński. Ledwie położyli się po posiłku, a już nad ranem rozległ się obozowy dzwon i okrzyk: „Wstawać!”. Szybko zorientował się, że obóz jest w fazie powstawania. Zamiast klozetów zastali cuchnące wykopy z kładkami. W barakach nie było pieców, trzypiętrowe łóżka miały sienniki napchane trocinami tylko raz, na początku. Później spało się na deskach. Woda była racjonowana, za to godziny pracy nieograniczone – więźniowie pracowali co najmniej 10 godzin dziennie. Każdego ich kroku pilnował blokowy z bykowcem albo sztubowy z batem. Kamieniołomy Kiedy ucieszył się, że dostał w miarę spokojną pracę w kuchni przy obieraniu kartofli, następnego ranka otrzymał nauczkę. „Nadzorujący esesman przyniósł kij wierzbowy i pilnował, żeby głowy obierających były ustawione równo jak pod sznur. Jeśli tak nie było, to bił nas po głowach łysych jak kolano. Co tydzień byliśmy obowiązkowo goleni tępą brzytwą. (…) Wieczorem jego kij był zniszczony od bicia naszych tyłków i głów”. Z kuchni przeniesiono go do kamieniołomów, gdzie wycieńczającą pracę utrudniało posługiwanie się ciężkimi łopatami. Kiedyś udało mu się zdobyć lżejszą. Gdy usiłował ją ukryć na noc, zauważył to esesman i natychmiast wymierzył mu karę – uderzenie ciężką łopatą w lędźwie. Było tak mocne, że prawie złamało mu kręgosłup. Długie lata po wojnie czuł ten ból. „W październiku 40 r. zacząłem pracować przy transporcie desek do budowy baraków. (…) Kiedy jeden z więźniów uciekł, 6000 osadzonych musiało stanąć na placu apelowym i było mocno bitych. Aż do czasu znalezienia uciekiniera. (…) Przez 24 godziny nie mieliśmy nic w ustach. To był sądny dzień”. Podczas 5 lat z obozu udało się uciec jedynie dwóm więźniom. Prawdziwą lekcją życia była praca w kamieniołomach i przy zasypywaniu bagna. Czasem przez tydzień chodzili w mokrych ubraniach, bo łupali kamienie w śniegu i deszczu. W pewnym momencie władze obozu zorientowały się, że mają za dużo słabych więźniów, którzy zbyt wolno umierali. Komendant obozu, ukraiński Mazur Bogdan Chmielewski, postanowił zgładzić ich zbiorowo. „Zgromadził więźniów na placu apelowym i kazał każdemu biegać po 100 m. Najsłabsi zostali skierowani do komór gazowych.(…) Kiedy nie nadążano spalać ciał rozstrzelanych pod ścianą śmierci, wywożono je do dołów”. Powrót taty Ryta Mitros: – W pamiętniku tatuś pisze o wsparciu, którego udzielał mu współwięzień, piekarz Bronisław Chadkowski z Sejn, taki jego mentor. Pan Bóg się nim posłużył, żeby ojciec przetrwał w trudnych sytuacjach. 5 maja 1945 r. obóz został wyzwolony przez wojska amerykańskie. Kuczyński opisuje, jak komendant US Army zapytał, dlaczego jedni więźniowie są chudzi jak kość, a drudzy tłuści. Kiedy się dowiedział, że ci grubi to obozowy nadzór, znienacka zaczął do nich strzelać. – Żołnierze rozbili wtedy magazyny kaszy i mąki, a więźniowie rzucili się na nie i jedli na surowo – mówi pani Ryta. – Kilkuset wygłodzonych zmarło z tego powodu. Tatuś był w lepszej sytuacji, bo jakiś czas pracował w kartoflarni. Wiadomo, że od surowych ziemniaków można się pochorować, ale on zaczął od jedzenia ćwiartki ziemniaka, i tak się przyzwyczaił, że zjadał ich kilkanaście dziennie. To go trzymało. Po wyzwoleniu z kilkoma kolegami przeszli przez Niemcy i tam się „objedli”, poprawili wagę na niemieckiej żywności. Jak dziś pamięta powrót taty. – Dzień wcześniej przyszedł do nas rolnik z sąsiedniej wsi, Wacław Misiukiewicz, pochwalił w drzwiach Pana Boga i powiedział, że ma dla nas dobrą nowinę. „Może tatuś wrócił?” – krzyknęłam. Okazało się, że to prawda. Zatrzymał się u siostry Zofii w Suwałkach i prosi, żeby mamusia po niego przyjechała. Następnego dnia grabiliśmy siano przy drodze do Suwałk, którędy tatuś miał jechać. No i nagle słyszymy żelazny wóz, więc biegniemy do niego – ja, Antoś i siostra mamusi z dziećmi. Był mocno zmieniony, połysiał, ale ubrany pięknie w gabardynową bluzę, miał wyprasowane spodnie i teczkę pełną eleganckich ubrań. I tak mieliśmy tatusia już teraz. Od razu wziął się za gospodarstwo, aż stanęło na nogi. Podjął działalność w spółdzielczości rolniczej i samorządowej. Wychował trójkę swoich dzieci i adoptował córkę. Zmarł w październiku 1979 roku. Pani Ryta pamiętnik ojca skserowała w kilkunastu egzemplarzach, żeby każdy w rodzinie poznał jego historię. – Dużo wnuków i prawnuków mojego tatusia nosiło go na lekcje do szkoły – wspomina. – Bo to żywe świadectwo kogoś najbliższego, kto 5 lat i 15 dni umykał przed śmiercią.•
============02 Podtytuł 14 (19443364)========================11 Zdjęcie Autor (19443374)============fot. ============04 Autor tekstu mag (19443370)[email protected]============06 Zdjęcie Podpis (19443356)============Więźniowie uratowani z obozu Mauthausen-Gusen. Amerykanie rozdawali im Myszki Miki, Grzesiuk miał ją na mandolinie============06 Zdjęcie Podpis (19443376)============Stanisław Grzesiuk napisał trylogię „Boso, ale w ostrogach”, „Pięć lat kacetu” i „Na marginesie życia”. Książki były popularne, zdobywane spod lady. Autor był szczery, bezkompromisowy w poglądach, wstrząsnął czytelnikami============08 Cytat 12 historia (19443347)============W obozie koncentracyjnym dobroć była niezapomnianym darem arcPierwsza wydana właśnie biografia Stanisława Grzesiuka przypomina postać autora, który miał też przyjaciół ze Śląska i Zagłębia. Poznał ich w KL Gusen,Co to za niedorajda życiowa. Długo się tu nie uchowa. Jak go w ciągu miesiąca nie utłuką, to będzie miał wielkie szczęście - pisał Stanisław Grzesiuk w swoich wspomnieniach „Pięć lat kacetu” o ks. Józefie Szubercie z Wodzisławia. Grzesiuk wiedział, że podstawą przeżycia w obozie jest miganie się od pracy, a ten człowiek o „gębie inteligentnej i sympatycznej” wziął się do solidnej roboty ponad siły. Zapytał ze szczerą ciekawością, kim jest i usłyszał, że księdzem. Za księżmi Grzesiuk nie przepadał, nie chcieli mu pochować ojca socjalisty. Wiedział też, że w obozie za spowiedź brali od więźniów jedzenie, ale jak się później przekonał, ks. Szubert zawsze spowiadał za darmo. To też dawało mu gorsze szanse na przeżycie. Gdyby nie pomoc Grzesiuka, warszawskiego cwaniaka i kozaka chowanego na ulicy, ks. Szubert nie opuściłby obozu żywy. Grzesiuk pisał: #„W ten sposób zaczęła się jedna z najdziwniejszych przyjaźni. Ja - robociarz, chłopak łobuzowaty, niewierzący, zyskuję przyjaźń inteligenta, człowieka wielkiej wiary”.Ale nie chodziło o dzielenie się jedzeniem, tylko o to, żeby ulokować uduchowionego ks. Józefa w lepszej pracy, uchronić przed biciem i niebezpieczeństwem. Grzesiuk pisał: „Jak przy robocie robi się gorąco, biorę księdza Józefa za rękę i urywamy się. On zawsze się bał, lecz wierzył w moją gwiazdę i spryt. Wierzył też, że to Bóg się nami opiekuje i każda sztuka nam się uda”.Kiedy ks. Szuberta wzięli do kamieniołomów, Grzesiuk rozumiał, że w tym miejscu życie księdza zaraz się skończy. Praca jest wyniszczająca, są też dodatkowe „sporty dla Polaków”. Specjalnie więc zgłasza się na ochotnika, kapo nawet myśli, że zwariował. Grzesiukowi udaje się jednak tak ks. Józefem kierować, że mało go bili. Czasem jednak dostaje. Ksiądz dziwi się wtedy: „Mój Boże kochany i za co?”. Grze-siuk odpowiada: „Tak, pytaj się Boga, to kapo walnie cię jeszcze raz i zabije. Chodź tu za wózki, bo będzie jeszcze bił”.Pewnego dnia księdza Józefa Szuberta zwolniono do domu. Obiecuje wtedy, że o Staszku nigdy nie zapomni. Grzesiuk tylko machnął ręką, ale zaczęły nadchodzić paczki. Nie tylko od niego, ale też od różnych ludzi ze Śląska. Grzesiuk zapamiętał, że przychodziły z Wodzisławia od Gertrudy Glormes i Emilii Tatuś, od wielu osób z Rybnika i Piekar. Ks. Szubert przysyłał też pieniądze matce i siostrze Grzesiuka. Długo to trwało, bo: „Minął rok - ja żyję, dwa lata żyję, trzy żyję, cztery jeszcze żyję i w końcu po pięciu latach, 10 VII 1945 roku, zjawiłem się u niego w Katowicach”.Ks. Józef Szubert do obozu w Dachau, a potem do Mauthausen-Gusen trafił w 1940 roku za naukę religii po polsku. Przed wojną posługi duszpasterskie pełnił w Chorzowie, Wodzisławiu, Pawłowicach. Po wojnie został proboszczem parafii pw. Ścięcia św. Jana Chrzciciela w Goduli. Stanisław Grzesiuk też trafił do obozu. We wrześniu 1939 r. dołączył do polskiego wojska, wrócił i działał w podziemiu. Wpadł w łapance, gestapo już go szukało z powodu czyjegoś donosu. Trafił najpierw na roboty przymusowe na wieś, tam pobił bauera, wtedy trafił do obozu w Dachau, a potem do Mauthausen-Gusen. Miał wtedy tylko 22 lata. Jego syn Marek Grzesiuk mówił, że ks. Szubert został wielkim przyjacielem ojca. Spotykali się z innymi więźniami zawsze 5 maja, w dniu, gdy otwarto bramę obozu na wolność. Przyjacielem Grzesiuka był także Bolesław Brandys z Sosnowca, poznany w tym samym obozie. Jego syn, urodzony po wojnie, także Bolesław, mógł odtworzyć historię swego ojca tylko z cudzych wspomnień. Stracił go, gdy był jeszcze dzieckiem. Jego ojciec urodził się w 1906 roku, działał w Związku Robotników Przemysłu Metalowego, miał żonę, dwoje dzieci. W czasie wojny został szefem ruchu oporu w fabryce, potem znanej jako Fakop. Kierował akcją sabotującą produkcję elementów rakiet V1 i V2. Okoliczności aresztowania Brandysa w 1944 roku przez gestapo w miejscu pracy ujawnił Stefan Matuszewski, jego podwładny i uczestnik akcji sabotażowej w fabryce. Niemcy byli zaniepokojeni złą jakością części i wprowadzili w fabryce terror. Brandysa namierzył dopiero przysłany gestapowiec, bo dotąd ten dobry fachowiec nie był podejrzewany. Na przesłuchaniach Brandys nikogo nie wydał. Syn wiedział, że w obozie ojciec przeżył piekło, gdy wrócił, ważył tylko 27 kilogramów. Przed wyzwoleniem panował w Gusen straszny głód, ludzie masowo ginęli. Przez ten obóz przeszło w sumie 335 tysięcy więźniów, jedna trzecia zmarła. Brandys przeżył dzięki Staszkowi Grzesiukowi, który zorientował się, że nowy więzień nie zna zasad, jakie pomagają tu przetrwać. Chronił go, a gdy Niemcy wrzucili kiedyś Brandysa do komórki z rozwścieczonymi psami, które go strasznie pogryzły, to Grzesiuk opatrywał go i żywił. Pamiętali o sobie do końca życia; Brandys zmarł rok po nim, w 1964 roku. Mimo przeżyć Brandys lubił psy, podczas spaceru rzucił się na pomoc pieskowi, który nagle wskoczył na jezdnię. Zginął pod syna pocieszało, że obaj przyjaciele zmarli własną śmiercią. Stanisław Grzesiuk pisał przecież: „Umierać na rozkaz nie miałem chęci”.
obóz ze wspomnień grzesiuka